czwartek, 31 maja 2012

Agent ubezpieczeniowy wyjeżdża na misje do Afryki

Jeżeli ktoś uważa, że wyjazd na misję osoby świeckiej ciągle jest czymś niezmiernie skomplikowanym, graniczącym z nierealną mrzonką, polecam przeczytać poniższe Świadectwo. Młody człowiek, z branży ubezpieczeniowej, opisuje swój kilkumiesięczny, fascynujący pobyt w Afryce, gdzie przebywa jako wolontariusz.

Tekst opatrzyłem linkami (odsyłaczami), dzięki którym Czytelnik będzie mógł rozszerzyć interesującą Go tematykę.


Ś w i a d e c t w o


Od dzieciństwa marzyłem o wyjeździe do „czarnej” Afryki. Chyba już jako 6-latek prosiłem o to Pana Boga. W młodości pragnąłem zostać księdzem – żyć blisko Boga i służyć ludziom. Rozeznając powołanie, odkryłem, że moją drogą jest małżeństwo. Pozostało jednak pragnienie życia z Bogiem, zgodnie z Jego wolą. Rozpocząłem pracę w towarzystwie ubezpieczeniowym, poznałem moją narzeczoną. Jednocześnie szukałem miejsca zaangażowania się w Kościele i marzyłem o zamieszkaniu na jakiś czas w Afryce, doświadczeniu jej osobiście.

Kiedyś w biuletynie kapucynów znalazłem świadectwo świeckich wolontariuszy. Pomyślałem, że to coś wspaniałego, ale pewnie nie dla mnie – nie jestem lekarzem ani budowlańcem, nie znam biegle języka... cóż mógłbym tam robić? Zbieg różnych okoliczności – m.in. pewne trudne sytuacje w życiu osobistym i zawodowym – spowodował, że myśl o wyjeździe powróciła – potrzebowałem spojrzeć z dystansu na moje życie we wszystkich wymiarach. Chciałem też zrobić coś pięknego i wartościowego w moim życiu, które zaczęło się powoli sprowadzać do codziennej pogoni za pieniędzmi. Zadzwoniłem więc do o. Benedykta Pączki (znałem go tylko z biuletynu) i zapytałem o możliwość wyjazdu do jakiejkolwiek pracy, na przykład fizycznej. Szczerze mówiąc – choć modliłem się, abym mógł wyjechać – wątpiłem aby to było możliwe. O. Benek – zgodnie z moimi przypuszczeniami – powiedział, że zobaczy, czy jest taka szansa, ale żebym nie robił sobie zbyt wielkich nadziei. Kiedy więc po dwóch tygodniach zadzwonił do mnie z wiadomością, że mogę jechać za półtora miesiąca do RCA, aby pomagać przy budowie Centrum Kulturalnego dla dzieci, byłem najszczęśliwszym z ludzi. Na przeszkodzie stanęła jeszcze silna infekcja gardła, właściwie do końca nie wiedziałem, czy pojadę, bo w sanepidzie nie chciano mnie zaszczepić, i zastanawiałem się już, czy cały ten wyjazd nie jest tylko moim zwariowanym pomysłem, niemającym nic wspólnego z wolą Bożą. Na szczęście dwa dni przed wyjazdem zaszczepiłem się i wkrótce w towarzystwie braci Benka i Artura stanąłem na Czarnym Lądzie.

Z trzymiesięcznego pobytu najbardziej w pamięci (poza krajobrazami) utkwiły mi radość i serdeczność Afrykanów. Miałem poczucie przyjęcia i zaakceptowania mnie – gościa w ich świecie. Byłem pod wrażeniem ich podejścia do życia – to, że w poniedziałek rano cieszą się, idąc do pracy, że mając wielodzietne rodziny, żyją niejako cały czas we wspólnocie, otwarci na drugiego człowieka. To wielki kontrast w porównaniu z życiem w Europie. Ludzie z RCA, kraju nękanego przez rebelie, brak perspektyw i głód, żyjąc w bardzo skromnych warunkach, bez prądu, samochodów, Internetu i tych wszystkich rzeczy, które wydają się nam niezbędne, mają w sobie tak wiele radości. Szczególnie widać to u dzieci. Często odwiedzając biedne wioski w okolicach Bocaranga, widziałem gromadę malców w zniszczonych ubrankach grających dziurawą piłką wśród wybuchów śmiechu. Ileż radości można było sprawić tym dzieciom, robiąc im zdjęcie czy dając cukierka. To wszystko bardzo mnie poruszało jako przybysza z branży, w której – dla wielu osób – miernikiem człowieka jest jego sukces finansowy. Duże wrażenie zrobiła na mnie również afrykańska liturgia. Jej niezwykła żywiołowość: piękny, mocny śpiew przy akompaniamencie bębnów i gitar, taniec. Ma się wrażenie, że kościół dosłownie „huczy”, ale widać też, że ludzie modlą się całym sercem.

Pobyt w Bocaranga nie był jednak tylko sielanką – jak można by pomyśleć. Doświadczałem też pewnego osamotnienia i bezradności. Znalazłem się w zupełnie nowej sytuacji, wykonując pracę, której nigdy wcześniej nie wykonywałem, i nie znając języka na tyle dobrze, żeby swobodnie rozwiązywać wszystkie pojawiające się problemy. Praca nie była co prawda skomplikowana – pomoc i pilnowanie budowy oraz dowożenie potrzebnych materiałów (cegieł, piasku, kamieni itp.). Odbiegała jednak zasadniczo od zajęć, które przez 10 lat wykonywałem jako agent ubezpieczeniowy.

W trudnych chwilach umocnieniem była dla mnie modlitwa i Komunia św., dając pokój serca i radość. Dużego wsparcia doświadczyłem też od wielu ludzi. Narzeczona towarzyszyła mi przez wysyłane e-maile. Wiele serdeczności i dobra otrzymałem od wszystkich pracujących na misji kapłanów i braci, sióstr zakonnych i Afrykanów. Codziennie mogłem liczyć na dobre słowo, uśmiech i życzliwość. Również spotkania z kapucynami z placówek w RCA i Czadzie dawały poczucie wspólnoty i radości. Wspólna praca w kilkunastoosobowym zespole na budowie wytworzyła też więzy koleżeństwa między nami. Z powodu różnic mentalnych i w doświadczeniu życiowym nie zawsze dobrze się rozumieliśmy, jednak mogę powiedzieć, że z sympatią wspominam każdego kolegę z budowy (mam nadzieję, że oni mnie również). Szczególnie wdzięczny jestem Justinowi, który oprócz wielu życzliwych gestów podarował mi niezwykły upominek. Otóż nazwał swoją nowo narodzoną, śliczną córeczkę Damiene. Mogę więc powiedzieć, że jakaś część mnie pozostanie na zawsze na Czarnym Lądzie.

Dług wdzięczności będę miał też zawsze wobec oo. Benka Pączki i Roberta Wnuka. Pierwszy obdarzył mnie zaufaniem i umożliwił wyjazd do Afryki. Drugi (mój przewodnik po afrykańskim świecie) pomógł mi spełnić jedno z największych marzeń mojego życia: zorganizował trzydniowy wyjazd do Parku Narodowego Boubandjidah w Kamerunie – żeby obejrzeć żyjące na wolności słonie, żyrafy i inne zwierzęta.

W taki sposób Pan Bóg wyszedł naprzeciw pragnieniom mojego serca.
Czym się Panu odpłacę za wszystko, co mi wyświadczył?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz