czwartek, 4 sierpnia 2011

bł. M. T. Ledóchowska i jej dzieło

Aczkolwiek ma to być blog o misjach, jednak proszę się nie dziwić, gdy lwia część będzie o sprawach na pozór nie związanych z tematyką misyjną. Jak pisał Kisiel, będzie to "bigos hultajski", ale też i czasy, w których przyszło nam żyć, są czasem hultajskim, a czasem nie. Wszystko zależy od tak zwanych okoliczności. Jeżeli na przykład chcę spędzić sobotę jako kibic na meczu piłki nożnej, to może się okazać, że znalazłem się w towarzystwie poniekąd hultajskim.

Natomiast gdybym w identyczne popołudnie zabrał się za lekturę życiorysu na przykład bł. Marii Teresy Ledóchowskiej, to szybko bym doszedł do wniosku, że znajduję się w towarzystwie osoby z tak zwanych wyższych sfer, damy dworu toskańskiego w Salzburgu, która soboty spędza na balach książęcych. Z góry jednak proszę jej nie zazdrościć, ponieważ książęcy splendor oraz arystokratyczny blask tak jej szkodził, że omal nie przypłaciła tego popadnięciem w melancholię. Oczywiście - ponieważ była hrabianką wychowaną w katolickim austriacko-polskim domu i w katolickim duchu, umiała rozwiązywać tego rodzaju problemy. Po prostu "spakowała się" i opuściła książęcy dwór. Tym sposobem raz, szybko i skutecznie pozbyła się odziedziczonego po przodkach, arystokratycznego ambarasu.
Wynajęła skromny pokoik. Po co to wszystko? Ano po to, by ją też można wpisać do licznego grona tych świętych, którzy dokonują nagłego zwrotu w swoim życiu, opuszczając wielki świat. Kilka wieków wcześniej św. Franciszek stanął przed dylematem - jakiemu panu służyć? Czy jako rycerz feudalnemu władcy, czy jako zakonnik - Panu Bogu? Wiadomo, Kogo wybrał.

W gorszej sytuacji znajduje się aktualna córka cesarza Japonii, która z powodu ciężkiej depresji w ogóle nie udziela się publicznie. Choroba odebrała jej jakąkolwiek zdolność aktywności. Wychowana w innej tradycji kulturowej, nie potrafi rozwiązać tego węzła gordyjskiego okoliczności i niemożności.

Bardzo skutecznie potrafił rozprawić się ze swoją melancholią (czytaj: depresją endogenną) św. brat Albert - Adam Chmielowski. Bez pomocy leków, których wtedy po prostu jeszcze nie wynaleziono, uciekając się do modlitwy i sakramentów świętych, oddalił od siebie ostry stan chorobowy. Zmienił przy tym swoją pozycję społeczną z artysty plastyka na stan zakonny.

W tych trzech powyższych przypadkach radykalnej zmiany życia - bł. M. T. Ledóchowska, św. Franciszek, św. br. Albert - mamy do czynienia z osobami o mocno zarysowanej osobowości. Powiedzielibyśmy dziś, że to są osoby "z charakterem". Weszły na drogę radykalnego dobra. Dobra pisanego nie tylko przez małe d, ale przez D.

Hrabianka M. T. Ledóchowska na salzburskim dworze szybko pojęła, że zbawienia nie można sobie wytańczyć, przy okazji uczestnicząc we Mszy świętej i dając ofiarę na biednych, lecz że trzeba podjąć konkretne działanie. Żeby twórcza praca wypływająca z głębokiej modlitwy przyniosła efekty, ze strony młodej hrabiny trzeba było nie lada samozaparcia. Jak mówili moja starka - "Co sie to człowiek natropi, niż świyntym zustanie!" Poświęciła się całkowicie służbie misjom afrykańskim i sprawie walki z niewolnictwem Murzynów. Po niedługim czasie zgromadziła wokół siebie młode panny i w 1894 roku założyła Sodalicję św. Piotra Klawera dla Misji Afrykańskich, przekształconą następnie w zgromadzenie zakonne Sióstr Misjonarek św. Piotra Klawera.

O ileż inaczej potoczyłoby się życie Bł. Marii Teresy Ledóchowskiej, gdyby szanowała dworską etykietę, kochała menueta czy choćby chwaliła sobie wykwintne jadło?
Nic z tego. Wybrała niepewność i poświęcenie się misjom do tego stopnia, iż po śmierci okrzyknięto ją "Matką Afrykanów". Chociaż nigdy nie wyjechała na żadną misję, jest Patronką Dzieła Współpracy Misyjnej w Polsce. Zupełnie tak samo jak Mała św. Teresa od Dzieciątka Jezus, która nie zdążyła wyjechać na placówkę misyjną, a też jest Patronką Misji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz