Ostatnio mocno zbulwersował mnie fakt, który w rzeczy samej jest powszechnie znany, mianowicie iż Polska zadłużona jest na 800 miliardów złotych. W przeliczeniu na jednego mieszkańca każdy z nas ma dług w wysokości - bagatela - 22,5 tys. zł. Każde polskie niemowlę na dzień dobry ma już takie statystyczne zadłużenie.
W artykule, gdzie o tym przeczytałem, na pociechę napisano, że właśnie spłaciliśmy inny dług, który jeszcze w latach siedemdziesiątych zaciągnął E.Gierek. Wynosił on 40 miliardów złotych, co w przeliczeniu na jednego mieszkańca dawało kwotę, za którą można było wtedy nabyć małego fiata.
Dług publiczny Polski rośnie z sekundy na sekundę i chociaż jest bulwersująco wysoki, to jednak wszyscy śpimy spokojnie, gdyż zdajemy sobie sprawę, że niemal wszyscy mieszkańcy świata są podobnie zadłużeni i że wszyscy jesteśmy podobnie niewypłacalni.
Dodam do tego, iż z punktu widzenia zbawienia również wszyscy jesteśmy dłużnikami Boga. Ekonomia idzie więc w parze z teologią.
A tak na marginesie nurtuje mnie pytanie, jaką wysokość osiągnie polski dług publiczny w dniu ostatecznym? I w jakiej będzie on walucie?